Jak już kiedyś wspominałam, kocham rękodzieło. Nie jestem może nie wiadomo jaką artystką w tej dziedzinie, ale lubię spędzać wolny czas tworząc coś pięknego. Przeprowadzce tego bloga towarzyszyła myśl, żeby w nowym adresie znalazło się też miejsce dla prac ręcznych. Nie tylko w technice kolażu. ;)
Techniką, której zamierzam poświęcić ten post (i następne zapewne też), jest beading. Ostatnio miałam trochę więcej czasu, postanowiłam więc nieco podszkolić się w tym kierunku i zrealizować kilka projektów, które od dawna chodziły mi po głowie. Wolny czas jest bardzo ważny, przynajmniej w moim przypadku, ponieważ potrafię wsiąknąć na długie godziny, nawlekając i przeplatając koraliki. Podoba mi się jednak w tej technice potrzeba niesamowitej precyzji, choć potrafi być ona też zmorą, gdy z braku jednego koralika trzeba na nowo zaczynać całą pracę. Ale efekt końcowy wart jest wysiłku.
Dzisiaj ukończyłam projekt, którego opracowanie i stworzenie zajęło mi jakieś 4 dni (nie, nie siedziałam nad nim 24 godziny na dobę, ale jakieś 5 odcinków mojego ulubionego aktualnie serialu mi na to zeszły na pewno). Zainspirowany został indiańskimi łapaczami snów. Dawno, dawno temu do jednej z młodzieżowych gazet został dołączony ładny, acz nieco tandetny twór ze wstążeczek i piór (tak, wierszyki swego czasu też pisałam, ale ten rym wyszedł mi przypadkiem, naprawdę) w kolorze fioletowym (a zresztą, Google znalazł mi nawet zdjęcie tego cuda:
link). I to właśnie ta urocza kurzołapka (po wielu latach zwisania z uchwytu szafki złapała niewątpliwie więcej kurzu, niż snów) stała się bezpośrednią inspiracją do mojej pracy. Po prostu, stwierdziłam, że trzeba wreszcie zamienić pióra na coś bardziej "odkurzalnego". A okazja nadarzyła się po temu podwójna, bowiem i moja siostra (właścicielka dekoracji) zgodziła się na podmiankę, i Szuflada ogłosiła
wyzwanie, do którego postanowiłam moje dzieło zgłosić. Wprawdzie dopiero wkraczam w świat rękodzieła (przynajmniej świat blogowo-internetowy), ale uważam, że skoro już wkraczać, to z przytupem.
Tak więc, wzięłam w dłoń igłę (a nawet dwie, bo pierwsza złamała mi się pod koniec robótki) i zasiadłam do biurka, na którym w mgnieniu oka zrobiło się fioletowo (zdjęcie poglądowe, jakby ktoś mi nie wierzył, że sama wykonałam tę pracę):
Taka była pierwotna wersja łapacza (przy okazji prezentuję niesamowite możliwości mojego aparatu, który miał problem z automatycznym ustawieniem balansu bieli na żółtej ścianie):
A to już jest wersja ostateczna. W pierwotnej, zdaniem mojej siostry, frędzle wisiały za wąsko. Zdecydowałam się uwzględnić jej sugestie. W końcu to jej oko ma głównie cieszyć moje dzieło:
I jeszcze raz ostateczna wersja, tym razem bez flesza:
Praca wykonana jest w całości z koralików (plus żyłka i drut, oczywiście, dla zachowania formy). Najdrobniejsze mają średnicę około 1,5 mm (rozmiar 15). Są one same w sobie źródłem wielu inspiracji. Na przykład: brakuje ci zajęcia na wieczór? Wysyp na gruby dywan garść takich koralików, koniecznie przezroczystych. Świetna zabawa gwarantowana. :)