sobota, 26 grudnia 2015

Anielskie Święta

Trochę monotematycznie tu ostatnio... Dzisiaj znowu o koralikach. Może powinnam zmienić podtytuł w blogu? ;)

Z zamiarem wykonania koralikowego aniołka nosiłam się już długo. Podobnie jednak, jak miało to miejsce w przypadku sterowalnych śliwek, nie zachwyciły mnie schematy znalezione w Internecie. Zależało mi na stworzeniu trójwymiarowej figurki z ażurową sukienką wyplecioną wyłącznie z drobnych (no, może nie najdrobniejszych) koralików. Metodą prób i błędów udało mi się osiągnąć satysfakcjonujący efekt, który oto z dumą prezentuję:


Jest to na razie prototyp, będę jeszcze eksperymentować z różnymi kolorami, wzorem sukienki, może nawet liczbą koralików w rzędzie. Aniołek jest drobniutki, początkowo planowałam zrobić cały zastęp celem powieszenia ich na choince, jednak po pierwsze - zginęłyby one wśród igieł, po drugie - przedświąteczny rozgardiasz pozwolił mi na sporządzenie jednego tylko egzemplarza. Całość zrobiona jest z mlecznych i złotych koralików w rozmiarze 8/o (sukienka) i 11/o (skrzydła), zaś głowę stanowi 12-milimetrowy Fire Polish.

Mimo choinkowego niepowodzenia, bardzo chciałam wyeksponować moje dzieło podczas wigilijnej wieczerzy. Po licznych przeprowadzkach, wreszcie znalazło ono miejsce na świeczniku. Dosłownie, bo taca, którą trzyma aniołek na zdjęciu, jest w rzeczywistości podstawką na nieduże świeczki.


A tak prezentuje się całość ekspozycji - iście anielska. ;)


poniedziałek, 30 listopada 2015

Uwaga na sterowalne śliwki!

Mam ambicję wrzucać przynajmniej jeden post w miesiącu. I niecałe dwie godziny na to, by zadośćuczynić tej ambicji w listopadzie. Nie żebym teraz coś na szybko próbowała sklecić, temat miałam gotowy już od pewnego czasu. A właściwie, od września. Bo wtedy moja przyjaciółka wyjechała na półroczną przygodę do mglistej i deszczowej Anglii. No, w sumie teraz w Polsce wcale nie jest lepiej, a właściwie to kto wie, czy Wyspy Brytyjskie nie cieszą się obecnie lepszą pogodą. Szczerze mówiąc, nie sprawdzałam.

Tak się akurat złożyło, że moje i przyjaciółki dzieciństwo przypadło na okres największej pottermanii. A wiadomo, że czym skorupka za młodu i tak dalej, w każdym razie jakaś część tego szaleństwa została nam do dzisiaj. Gdy dowiedziałam się, że przyjaciółka przez sześć miesięcy będzie kroczyć śladami Harry'ego (w geograficznym sensie, nikt nie miota w nią zaklęciami, chyba że nie mówi mi pewnych rzeczy), pomysł na prezent pożegnalny nasunął mi się sam. Bezpośrednim bodźcem była informacja, że aktorka grająca Lunę Lovegood sama wykonała biżuterię dla swojej bohaterki. Kolejnym, że miesiąc wcześniej pod wpływem impulsu kupiłam koraliki w pięknym odcieniu dojrzałej dyni. Wreszcie - przyjaciółka ma długie blond włosy. Skojarzenie nasunęło się samo.

Sterowalna śliwka, to owoc przypominający wyglądem pomarańczową rzodkiewkę. Znalezienie w Internecie zdjęć i schematów wykonania koralikowej rzodkiewki (zresztą, większość odnosiła się do rzeczonego owocu, nie jestem pierwszą osobą, która podjęła się tego wyzwania) nie nastręczyło mi zbyt wielu trudności. Oczywiście, żaden ze znalezionych modeli mi nie odpowiadał. Koniec końców, zdecydowałam się zmodyfikować mój ulubiony schemat wykonania peyotowej kulki autorstwa Pameli Jensen (link), zmniejszając odpowiednio ilość koralików w rzędzie i dodając ogonek oraz listki. Metodą prób i błędów doszłam do efektu zgodnego z moimi oczekiwaniami, co mnie samą, jako samouka parającego się beadingiem od niedawna, zaskoczyło tak bardzo, że pragnę podzielić się moim projektem ze światem. Z pozdrowieniami dla K. :)

Na początek, tradycyjne "making of":

Do prezentu dołączyłam jeszcze taką niedużą etykietkę:

A to już klipsy w pełnej krasie:

I tym sposobem wyrobiłam się godzinę przed grudniem. Mogę spokojnie zająć się ciastem na pierniki i ozdobami świątecznymi. :)

sobota, 3 października 2015

Jesienne aloha

W zeszłym tygodniu było indiańsko, dziś będzie równie egzotycznie. Folklor północnoamerykański trzyma się mocno moich prac, znów za sprawą siostry. Szkoła zaczęła się na dobre, ale poza nauką jest jeszcze czas na szkolne zabawy, a te generują potrzebę posiadania dziwnych rekwizytów. Z dnia na dzień otrzymałam zamówienie na hawajski naszyjnik z bibułowych kwiatów. Na jego obmyślenie i wykonanie miałam jakieś dwie godziny, ale taka praca więcej nie wymaga, tym bardziej że z założenia nie miała być to dekoracja wielokrotnego użytku. Gdybym dysponowała większą ilością czasu, dorobiłabym zapewne więcej kwiatków (na pierwszym zdjęciu widać jeszcze fragmencik paska bibuły w kolorze żółtym, którego ostatecznie nie wykorzystałam) i trochę zagęściła ich rozmieszczenie. Mimo to, moim zdaniem ostateczny efekt (a także nad wyraz artystowskie fotki cykane w trakcie tworzenia) godny jest zaprezentowania.




Jeszcze jedna uwaga, co do tytułu: dobór kolorów nie był podyktowany żadną ideologią. Skojarzenia z jesiennymi liśćmi nasunęły mi się już po załadowaniu zdjęć do komputera. Zresztą, hawajskie wianki nie muszą być koniecznie różowe. Hibiskusy mają różne kolory.

sobota, 26 września 2015

Carpe noctem

Jak już kiedyś wspominałam, kocham rękodzieło. Nie jestem może nie wiadomo jaką artystką w tej dziedzinie, ale lubię spędzać wolny czas tworząc coś pięknego. Przeprowadzce tego bloga towarzyszyła myśl, żeby w nowym adresie znalazło się też miejsce dla prac ręcznych. Nie tylko w technice kolażu. ;)

Techniką, której zamierzam poświęcić ten post (i następne zapewne też), jest beading. Ostatnio miałam trochę więcej czasu, postanowiłam więc nieco podszkolić się w tym kierunku i zrealizować kilka projektów, które od dawna chodziły mi po głowie. Wolny czas jest bardzo ważny, przynajmniej w moim przypadku, ponieważ potrafię wsiąknąć na długie godziny, nawlekając i przeplatając koraliki. Podoba mi się jednak w tej technice potrzeba niesamowitej precyzji, choć potrafi być ona też zmorą, gdy z braku jednego koralika trzeba na nowo zaczynać całą pracę. Ale efekt końcowy wart jest wysiłku.

Dzisiaj ukończyłam projekt, którego opracowanie i stworzenie zajęło mi jakieś 4 dni (nie, nie siedziałam nad nim 24 godziny na dobę, ale jakieś 5 odcinków mojego ulubionego aktualnie serialu mi na to zeszły na pewno). Zainspirowany został indiańskimi łapaczami snów. Dawno, dawno temu do jednej z młodzieżowych gazet został dołączony ładny, acz nieco tandetny twór ze wstążeczek i piór (tak, wierszyki swego czasu też pisałam, ale ten rym wyszedł mi przypadkiem, naprawdę) w kolorze fioletowym (a zresztą, Google znalazł mi nawet zdjęcie tego cuda: link). I to właśnie ta urocza kurzołapka (po wielu latach zwisania z uchwytu szafki złapała niewątpliwie więcej kurzu, niż snów) stała się bezpośrednią inspiracją do mojej pracy. Po prostu, stwierdziłam, że trzeba wreszcie zamienić pióra na coś bardziej "odkurzalnego". A okazja nadarzyła się po temu podwójna, bowiem i moja siostra (właścicielka dekoracji) zgodziła się na podmiankę, i Szuflada ogłosiła wyzwanie, do którego postanowiłam moje dzieło zgłosić. Wprawdzie dopiero wkraczam w świat rękodzieła (przynajmniej świat blogowo-internetowy), ale uważam, że skoro już wkraczać, to z przytupem.

Tak więc, wzięłam w dłoń igłę (a nawet dwie, bo pierwsza złamała mi się pod koniec robótki) i zasiadłam do biurka, na którym w mgnieniu oka zrobiło się fioletowo (zdjęcie poglądowe, jakby ktoś mi nie wierzył, że sama wykonałam tę pracę):


Taka była pierwotna wersja łapacza (przy okazji prezentuję niesamowite możliwości mojego aparatu, który miał problem z automatycznym ustawieniem balansu bieli na żółtej ścianie):


A to już jest wersja ostateczna. W pierwotnej, zdaniem mojej siostry, frędzle wisiały za wąsko. Zdecydowałam się uwzględnić jej sugestie. W końcu to jej oko ma głównie cieszyć moje dzieło:


I jeszcze raz ostateczna wersja, tym razem bez flesza:


Praca wykonana jest w całości z koralików (plus żyłka i drut, oczywiście, dla zachowania formy). Najdrobniejsze mają średnicę około 1,5 mm (rozmiar 15). Są one same w sobie źródłem wielu inspiracji. Na przykład: brakuje ci zajęcia na wieczór? Wysyp na gruby dywan garść takich koralików, koniecznie przezroczystych. Świetna zabawa gwarantowana. :)

http://szuflada-szuflada.blogspot.com/2015/09/wyzwanie-numer-9.html

poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Bolero

Bardzo lubię hermetyczne dowcipy. Pod warunkiem, oczywiście, że jestem w stanie je zrozumieć. Dlatego do moich ulubionych żartów należą te o muzyce i muzykach. Ostatnio, jeden z twórców takich "perełek" zamieścił na swojej stronie obrazek (link).

Obrazek wywołał dość żywą reakcję internautów. W jednym z komentarzy (opublikowanym 17 sierpnia 2015, godz. 17.28) pojawiła się propozycja podłożenia tekstu pod werbel w Bolerze Ravela, mianowicie:
“Play. Play-it a-gain. Play-it a-gain. Play-it a-gain-and-a-gain-and-a-gain.” [Repeat ad nauseaum]

Z tym komentarzem w nawiasie autor trafił w samo sedno. Bolero, ze względu na swoją powtarzalną strukturę, "wkręca się" w ucho już po pierwszym przesłuchaniu. Potem wystarczy już tylko pomyśleć o utworze albo usłyszeć nazwisko autora, aby resztę dnia mieć z głowy*. Tak się akurat złożyło, że kilka dni po znalezieniu tego obrazka, miałam iść na koncert symfoniczny, którego program zawierał właśnie Bolero. Dzień przed koncertem szłam sobie ulicą, gdy wspomniana partia werbla utkwiła w mojej głowie i nie chciała się odczepić. Szłam więc, w rytm utworu, recytując półgłosem:

Play. Play it again, play it again and play. Play it again, play it again and again, and again. Play it again, play it again and play. Play it again, play it again and again, and again...

I tak w kółko. Po kilkunastu metrach byłam w stanie wymówić wszystkie sylaby bez zająknięcia. Zaczęłam więc się zastanawiać, czy frazę da się przetłumaczyć na polski. Parę chwil później miałam gotową odpowiedź:

Graj. Zagraj to raz, zagraj to jeszcze raz. Zagraj to raz, zagraj to jeszcze raz, jeszcze raz...

Recytowałam obydwie wersje na zmianę, aż do znudzenia. I tak przyszła mi do głowy brawurowa myśl: a gdyby jeszcze wymyślić niemiecką wersję?

Spiel. Spiel es noch mal, spiel es noch mal und spiel. Spiel es noch mal und spiel es noch einmal, noch einmal...

Wtedy poczułam, że mam już komplet. Przynajmniej w ramach moich możliwości lingwistycznych.

A podczas koncertu słyszałam wyłącznie tę frazę. We wszystkich trzech językach.

_________________________________
* Wczoraj zmarł Oliver Sacks, znakomity neurolog, autor wielu książek poświęconych zagadkom ludzkiego mózgu. W jednej z nich, pt. Muzykofilia, opisał fenomen tzw. brainworms (albo earworms), czyli melodii, które właśnie mają tendencję do "wkręcania się" i pozostawania w głowie przez długi czas.